Stefania Kremska (Skrabka)

Dzięki stronie internetowej Pnikut.net, z prawdziwym wzruszeniem odbyłam sentymentalną, choć tylko wirtualną wędrówkę po Pnikucie – rodzinnej miejscowości mojej mamy, która  po II wojnie światowej podzieliła los wielu kresowian opuszczając na zawsze progi rodzinnego domu i wyruszając w nieznane z nadzieją na lepsze „jutro” swego życia. Za swoim Pnikutem przez całe życie bardzo tęskniła i często powracała do niego w swych snach i  wspomnieniach.

23Moja mama Stefania Kremska, nazwisko panieńskie Skrabka, urodzona 22 września 1918 r. w Pnikucie, była córką  Antoniego i Marii Skrabka. Wyjechała z Pnikuta w okresie I repatriacji (1945r.)  za namową swej matki, z którą już nigdy więcej się nie spotkała. Razem z pnikuczaninem, swoim starszym sąsiadem Stanisławem Pawłowskim,  ur. 10 kwietnia 1900 r.,  synem Marcina Pawłowskiego, wyjechała do Polski  i znalazła schronienie oraz pracę na probostwie u księdza Waleriana Motyki w miejscowości Lutcza koło Rzeszowa.

Ksiądz Walerian Motyka, ur. 23 stycznia 1911 r.,  w czasie wojny był  kapłanem w pnikuckiej parafii (1938 –1944).112 Z jego inicjatywy został utworzony Katolicki Związek Młodzieży – parafialna Akcja Katolicka, do której należała moja mama. W czasie wojny ksiądz był także zaangażowany w działalność konspiracyjnego ruchu oporu jako duszpasterz (kapelan) partyzanckiego oddziału Armii Krajowej  „Lech”, za co groziły mu bezwzględne sankcje ze strony władz sowieckich. Musiał w 1944 r. opuścić parafię, by uniknąć zesłania na Syberię.  Z opowiadania mamy wiem, że kiedy ludzie z samoobrony wsi działającej w Pnikucie dali  znać, że szykuje się akcja „moskali”  na parafię, wtedy parafianie zorganizowali księdzu 116 (2)6Walerianowi Motyce ucieczkę do Polski, przewożąc go ukrytego wozem konnym do Przemyśla. Wśród tych, którzy narażali swe życie i organizowali mu ucieczkę był Kazimierz Dorosz, Stanisław Pawłowski  oraz Jan Gładysz z Pnikuta. To Kazimierz Dorosz swoim wozem konnym przewoził go przez granicę do Przemyśla, gdzie księdzem zaopiekowała się przemyska Kuria Biskupia, a kiedy w 1945 r. zmarł proboszcz w parafii Lutcza, parafię tę powierzono ks. Walerianowi Motyce.

Były to czasy, kiedy parafie posiadały duże majątki ziemskie i prowadziły gospodarstwa rolne, więc na plebanii potrzebni byli ludzie do pracy. Taką też sytuację zastał ks. Walerian Motyka w Lutczy. Musiał przejąć po zmarłym proboszczu bardzo duże gospodarstwo – olbrzymi budynek plebanii oraz kilka budynków gospodarczych wraz z żywym inwentarzem, więc  musiał też  zorganizować sobie do pracy służbę plebańską.  Rodzinę Skrabków i Pawłowskich znał jako swych parafian z Pnikuta, więc zaraz po przyjeździe do Polski,  Stanisław Pawłowski został jego gospodarzem plebańskim (zarządcą), a mojej mamie Stefanii Skrabka powierzył prowadzenie kuchni, ogrodu oraz dekorację kościoła. Z czasem, po odbytych szkoleniach medyczno-sanitarnych, mama prowadziła również punkt doraźnej pomocy medycznej dla mieszkańców wsi oraz małą parafialną aptekę, które powstały dzięki staraniom ks. Waleriana Motyki, bo we wsi wtedy lekarza nie było.

45Wkrótce na plebanię w Lutczy  przybył kolejny repatriant – pnikuczanin,  bratanek Stanisława, Władysław Pawłowski, urodzony 16 października 1922 r.  w Pnikucie, syn Teresy i Pawła Pawłowskich, który również znalazł tu dach nad głową i  zatrudnienie. Władysław szybko ożenił się  z parafianką z Lutczy i zamieszkał w domu swojej żony Stanisławy, lecz nadal służył na probostwie.

14Moja mama Stefania Skrabka, również poznała luteckiego parafianina Mieczysława Kremskiego i 2 stycznia 1951 r. odbył się skromny ślub moich rodziców, a przyjęcie weselne dla najbliższych przygotowano na plebanii. Czasy były takie, że nikt z rodziny mamy z Pnikuta nie otrzymał zezwolenia, by móc przyjechać na jej ślub, więc najbliższą jej „rodziną” była plebańska służba. Po ślubie rodzice zamieszkali razem w rodzinnym domu ojca, lecz do końca pobytu ks. Waleriana Motyki w Lutczy pracowali u niego na probostwie, codziennie dojeżdżając ze swojego domu 3 km wozem konnym,  z czasem razem z małymi dziećmi, tzn. ze mną i z moją młodszą siostrą Elżbietą. Pierwsze lata swego dzieciństwa (6 lat) spędziłyśmy więc z rodzicami na plebanii.  W okresie II repatriacji (1956 r.), do Stanisława Pawłowskiego dołączyła jego żona Maria Pawłowska, ur. 16 grudnia 1902 r., która musiała pozostać dłużej w Pnikucie, by opiekować się swoimi rodzicami będącymi w podeszłym wieku.

Pnikuczanie, których przygarnął do siebie ks. Walerian Motyka, stworzyli razem z nim i ze swoimi rodzinami, jedną  wielką „rodzinę luteckich pnikuczan”.  Ksiądz Walerian udzielał im Sakramentu Małżeństwa, potem chrzcił ich dzieci, a po latach, też ich  dzieciom dawał śluby (tak było w moim i mojej siostry przypadku).  Pnikuczanie wzajemnie sobie „świadkowali” na ślubach i zostawali chrzestnymi swych dzieci. Moim i mojej siostry Elżbiety, chrzestnym ojcem był Stanisław Pawłowski, a nasza mama była chrzestną córki Władysława Pawłowskiego. Wszystkie ważniejsze święta kościelne  czy też  uroczystości rodzinne  spędzano razem. Było to wspólne zasiadanie przy stole, a przy nim  różne opowieści, śpiewanie piosenek kresowych i wspomnienia…, wspomnienia… –  czasem przerywane ukradkiem wycieraną łzą lub zaciśniętym w gardle głosem, a czasem były to tylko spuszczone głowy i cisza…, bo  chyba brakowało im słów, by wypowiedzieć to, co czuło ich serce.

13 (2)131aTak właśnie zapamiętałam te spotkania, bo dorastałam w ich atmosferze, z biegiem lat rozumiejąc coraz bardziej  sytuację tych osób i ich naturalną potrzebę przebywania ze sobą.  Bardzo  lubiłam wsłuchiwać się w ich „śpiewną” mowę, okraszaną od czasu do czasu emocjonalnym wykrzyknieniem: „- Ta joj!”, które dodawało im swoistego uroku, ale też wyróżniało spośród mieszkańców Lutczy. Potrafili jednak  szybko zyskać sobie zaufanie lutczan, ich szacunek i sympatię, bo byli ludźmi pracowitymi, uczciwymi, głęboko religijnymi i życzliwymi wobec innych. Mieli w sobie zawsze swoją dumę i godność Polaka zza Buga i tego nie ukrywali –  byli sobą.  Ta ich autentyczność w kontaktach z innymi pomagała pokonywać wszelkie bariery obyczajowe i sprawiła, że w Lutczy znaleźli swoje  drugie miejsce na ziemi.

7 8 20Moja mama Stefania Kremska (Skrabka) była osobą znaną nie tylko w Lutczy, bo jako doświadczona kucharka przygotowywała  bardzo dużo przyjęć weselnych, odpustów, wiele prymicji,  uroczystości szkolnych i do dzisiaj jest przez starszych lutczan życzliwie wspominana. Mama ciężko pracowała przez całe swoje życie, i kucharząc, i pracując na roli, ale nigdy, mimo zmęczenia nie opuszczał jej dobry humor, który udało jej się zachować do późnej starości. Miała zawsze swoje, jeszcze „pnikuckie” różne powiedzonka, którymi nas rozweselała. Przy pracach domowych lubiła śpiewać pieśni kościelne i stare ludowe piosenki, dodając: „- A u nas w Pnikucie, to się tak śpiewało…”.  W okresie Świąt Bożego Narodzenia gromadziła nas wokół siebie, wyjmowała starą już pożółkłą i z rozsypującymi się kartkami kantyczkę, którą przywiozła ze sobą z Pnikuta i uczyła nas dawnych kolęd i pastorałek, które miały czasem po kilkanaście zwrotek. Kantyczkę tę podarowała mi wtedy, gdy wiedziała, że  w szkole ze swoimi uczniami przygotowuję jasełka i uczniowskie kolędowania. Stanowi ona dziś dla mnie cenną pamiątkę. Mama troskliwie przechowywała swoje różne przedmioty i ubrania, które przywiozła ze sobą, bo w nich była cząstka jej domu rodzinnego. Miały one dla niej szczególną wartość. Krajobraz naszej miejscowości często porównywała do krajobrazu  Pnikuta, który chyba zawsze był obecny w jej sercu. Śmiem dziś twierdzić, że najlepszy chleb na świecie to ten, który wypiekała nasza mama i znowu było tak, jak w jej domu w Pnikucie: raz był wypiekany „na watrze”, raz na blasze,  raz na liściach kapusty, raz z dodatkiem różnych ziaren i obowiązkowo przy chlebie były wypiekane z chlebowego ciasta małe „podpłomyki”, bo takie piekła jej mama, oraz przepyszny „pnikucki piróg” nadziewany ziemniakami, białym serem i kaszą gryczaną, którego w Lutczy nie znano, a którym zajadaliśmy się, spożywając go i na gorąco, i na zimno.

Kiedy w roku 1957 ks. Walerian Motyka otrzymał przeniesienie do parafii  Radomyśl nad Sanem, to wyprowadzając się z Lutczy zabrał ze sobą na nowe probostwo swoich pnikuczan –  Stanisława i Marię Pawłowskich (bezdzietne małżeństwo) oraz dwie bezdomne służące – matkę i córkę, które po powrocie z wywózki do obozu pracy w Niemczech, także znalazły schronienie na jego plebanii.  Ludzie ci wiernie służyli ks. Walerianowi Motyce do końca jego życia, a my dość często z rodzicami  odwiedzałyśmy Radomyśl, tam spędzałyśmy z siostrą wakacje. Jednak dopiero po śmierci ks. Waleriana Motyki w roku 1976,  nasz chrzestny Stanisław Pawłowski wyjawił nam skrzętnie ukrywaną przed wszystkimi przez wiele lat tajemnicę. Otóż w latach prawdopodobnie 1949-50,  na plebanii w Lutczy, ksiądz Walerian Motyka ukrywał, przy pełnej konspiracji i być może na prośbę Kurii Biskupiej, jakiegoś kapłana (nie znam imienia i nazwiska), poszukiwanego przez władze komunistyczne. Nikt na plebanii, poza księdzem Walerianem Motyką i Stanisławem Pawłowskim, nic o tym nie wiedział i niczego nie podejrzewał. Ksiądz ten odprawiał sobie potajemnie Msze Św. w starym kościele tylko późną nocą i wracał do urządzonej dla niego kryjówki na probostwie.  Kiedy zapytałyśmy o to mamę, potwierdziła ten fakt mówiąc, że pewnej nocy zauważyła słaby blask światła w oknie kościoła i myśląc, że to złodzieje, chciała obudzić służbę plebańską i powiadomić  o tym księdza, lecz Stanisław Pawłowski powstrzymał ją i zabronił komukolwiek o tym fakcie nawet wspomnieć. Musiała mu przysiąc, że nikomu nie piśnie słowa, więc przez lata milczała. Miał to być, jak przekazał nam Stanisław Pawłowski, spłacany dług wdzięczności wobec tych, którzy pomogli księdzu uniknąć zesłania na Syberię. Ks. Walerian Motyka zawsze pamiętał  o swojej „osieroconej” jak mówił parafii w Pnikucie, która przez wiele lat nie miała kapłana. Dumą napełniał go fakt, że parafianom cudem udało się uchronić swój kościół przed przeznaczeniem go na magazyn nawozów sztucznych dla kołchozu.

15 (2)14 (2) thumb.htmlO kościele w Pnikucie docierały do nas  na bieżąco informacje przede wszystkim od siostry mojej mamy – Rozalii Dorosz (Skrabka), urodzonej 16 stycznia 1914 r. i mieszkającej w Pnikucie  na stałe. To ona, między innymi, robiła wszystko co było w jej mocy i dokładała wszelkich starań o utrzymanie kościoła. Jeździła z prośbami i petycjami do władz Lwowa, Kijowa, a nawet Moskwy, a pnikuczanie w Lutczy wiedząc o tym,  modlili się  o  to, by sprawę udało się jej załatwić pomyślnie. Wiedzieliśmy, że w każdą niedzielę parafianie sami gromadzili się w kościele na modlitwę,  że ona prowadziła jakieś nabożeństwa, modlitwy, a w najtrudniejszych czasach i w sytuacjach wyjątkowych nawet chrzciła dzieci i odprawiała pogrzeby, gdy nie można było znaleźć kapłana do tych posług, lub było to zabronione. Pamiętam, że będąc u nas w Polsce śpiewała nam pieśni pogrzebowe, które sama ułożyła na pogrzeby ludzi młodych. Ona też odwiedzając mamę, przewoziła nielegalnie przez granicę zakupione osobiście przez ks. Waleriana Motykę polskie książeczki do nabożeństwa, różańce, obrazki, medaliki i inne dewocjomalia dla parafian w Pnikucie. Pomagali jej w tym „przemycie” Jan i Józefa Gładysz z Przemyśla, którzy razem z moim tatą Mieczysławem Kremskim, „urabiali i przekupywali” celników na granicy, by zawartość walizek nie została skonfiskowana. Działania te wspomagał także ks. Biskup Jerzy Ablewicz, który również pracował jako kapłan w Pnikucie i także nieobojętny był mu los tego kościoła i parafian. Rozalia Dorosz  będąc u nas w Lutczy, była zapraszana przez biskupa Ablewicza i jeździła razem z moim tatą do niego do Tarnowa.

Myślę, że zasługi dla pnikuckiej parafii miał też mąż Rozalii –  Kazimierz Dorosz, urodzony 18 grudnia 1910 roku, który jako jedyny we wsi gospodarz nigdy nie należał do kołchozu, co było pretekstem ze strony władz do ciągłego gnębienia go. Znosił wszystko dzielnie, nie ugiął się,  zdania nigdy nie zmienił, pozostał sobą. Miał parę koni, dorywczo gdzieś udawało mu się zarobić parę groszy dla rodziny, ale przede wszystkim woził do wsi księdza, bo była taka potrzeba i ta posługa dla parafii była dla niego sprawą najważniejszą. Ciocia Rozalia wspominała o tym, jak Kazimierz woził jakiegoś księdza Stanisława Dziadka, który obsługiwał trzy parafie, drogami po bagnach jednym koniem, by wóz z księdzem w nich nie ugrzązł. To on z narażeniem własnego życia wywoził swoimi końmi z Pnikuta przez granicę do Przemyśla, i księdza Waleriana Motykę, i księdza Jerzego Ablewicza, ratując im życie. A przez ile nocy pilnował z innymi pnikuczanami kościoła, by jakieś bandy go nie okradły, to już chyba tylko Bóg wie.

Mojej mamie Stefanii dwa razy udało się odwiedzić swój rodzinny Pnikut. Towarzyszyłam jej w pierwszym przyjeździe od czasów repatriacji, w roku 1977.  Bardzo to przeżywała i  miała wtedy mieszane uczucia: radość i ciekawość, ale też obawę i strach, bo nie wiedziała co tam zastanie.  Nazajutrz po przyjeździe do Pnikuta, pierwsze swe kroki skierowałyśmy razem z ciocią Rozalią Dorosz do kościoła. To ona przechowywała przez wiele lat  klucze do niego, nikomu ich nie oddała, więc mogłyśmy wejść do środka. Mama po 32 latach, ze wzruszeniem przekroczyła próg kościoła, następnie ucałowała chrzcielnicę i ołtarz i przez długą chwilę trwała na modlitwie.  Potem siostry dzieliły się wspomnieniami, wskazywały miejsca, gdzie zazwyczaj stały podczas nabożeństw, oraz gdzie siedziała w kościele ich mama. Przysłuchiwałam się ich wspomnieniom i spoglądałam z niedowierzaniem na wnętrze kościoła skromne, czyste i zadbane, lecz bez Najświętszego Sakramentu w tabernakulum. Od wnuka cioci Rozalii,  Kazimierza Dorosza, syna jej córki Genowefy, dowiedziałam się, że kiedy władze uporczywie domagały się od niej oddania klucza do kościoła i jacyś urzędnicy przyjechali do niej do domu, ona stanowczo powiedziała, że nikomu go nie odda, bo klucz jest własnością kościoła i może oddać go tylko kościołowi. Poszła razem z nimi i włożyła klucz do zamka w drzwiach kościoła mówiąc, że teraz jeśli chcą, to niech sami go sobie zabiorą.  O, dziwo, żaden z nich nie odważył się sięgnąć po klucz i wyjąć go z drzwi kościelnych. Kiedy odeszli, Rozalia Dorosz  dziękując Bogu, że kolejny raz się udało, zamknęła kościół i klucz zabrała spowrotem do swojego domu.

Następnie udałyśmy się na miejscowy cmentarz, gdzie moja mama po raz pierwszy mogła uklęknąć przy mogile swej matki Marii Skrabka i zapalić symboliczny znicz. Był to bardzo wzruszający moment. Grobu dziadka Antoniego Skrabki nie ma na pnikuckim cmentarzu, bo nie powrócił z I wojny światowej, prawdopodobnie statek, którym wracał z wojny do domu, zatonął na morzu.  Kolejny grób rodzinny, to  grób wujka Kazimierza Dorosza, męża Rozalii tego, co go niektórzy we wsi „kułakiem” nazywali,  jak wspominała wtedy ciocia, bo nie dał się wciągnąć do kołchozu. Wiele czasu spędziłyśmy na cmentarzu, gdzie mama odnajdywała wśród mogił swojsko brzmiące dla niej nazwiska – groby swych bliskich, znajomych, sąsiadów, swoich kolegów i koleżanek. Pomocą w identyfikacji nazwisk służyła jej siostra Rozalia. Po obiedzie był spacer po wsi i rozpoznawanie miejsc, gdzie np. dawniej był kierat konny, młyn, olejarnia, gdzie widniał zagon niebiesko kwitnącego lnu, czy też staw, w którym moczyły się konopie.  Tylko dwu napotkanych przypadkowo  starszych mieszkańców Pnikuta,  jeszcze  pamiętało mamę z czasów jej młodości.

Prawdziwą ucztą duchową dla mamy i dla mnie było spotkanie z jej dawną przyjaciółką  panią Genowefą Furman, która zaprosiła nas z  ciocią Rozalią do swojego domu. Ich powitaniom, uściskom i wzruszeniom do łez nie było końca. Trzymając się w objęciach, z niedowierzaniem przyglądały się sobie dwie starsze kobiety i każda z nich starała się dostrzec w tej drugiej, pooranej już zmarszczkami twarzy, swoją dawną piękną i  młodą koleżankę. Choć obraz dawnej twarzy pozostawał już tylko w ich pamięci, to serce nie miało wątpliwości, że to właśnie jest ona.  Pani Genia, która była matką chrzestną córki Rozalii Dorosz,  również Genowefy, przyjęła nas bardzo serdecznie. Przy gościnnym stole, miałam okazję posłuchać wielu wspomnień, dowiedzieć się o ciekawych, a często mrożących krew w żyłach wydarzeniach z życia pnikuczan, które przywoływały we wspomnieniach te trzy kobiety. Nie zabrakło także humorystycznych opowieści, które pamiętały i salw śmiechu wywołanych tymi wspomnieniami. Potrafiły żartować nawzajem same ze siebie. Ale były też momenty, że ich twarze kamieniały, a opowiadając o niektórych zdarzeniach wyciszały głos, jakby w obawie, by ktoś za oknem tego nie usłyszał. Kiedy zapytałam, dlaczego tak wyciszyły rozmowę, to  pani Genia powiedziała: „- Dziecko, tutaj i teraz licho nie śpi i nigdy nic nie wiadomo.” Domyśliłam się, co miała na myśli. Byłam nauczycielką, więc szczególnie wzruszyła mnie opowieść pani Geni o jej  konspiracyjnym nauczaniu i przygotowywaniu  dzieci z Pnikuta do pierwszej Komunii Świętej. Wsłuchiwałam się w każde jej słowo z zapartym tchem i szkoda, że wtedy nie mogłam nagrać tej jej wypowiedzi. Nie miałam ze sobą nawet aparatu fotograficznego. Uzupełniały się w tych wspomnieniach z ciocią Rozalią, a pani Genia podkreślała zasługi Rozalii w obronie kościoła. Te skromne, proste, wiejskie kobiety posiadały w sobie tyle mądrości, heroizmu, głębokiej wiary i odwagi, że poczułam się przy nich „malutkim” nauczycielem pracującym w nowoczesnej polskiej szkole.  Były też wspomnienia i opowieści  o rodzinach, dzieciach, wnukach i powtarzające się pytanie: „- Dlaczego ? – Dlaczego los tak okrutnie obszedł się z nami?”  To spotkanie u pani Geni przeciągnęło się do późnego wieczora. Pamiętam, wracałyśmy od niej jakąś dróżką wśród łąk, a mama mówiła mi, że to są błonia, na których dawniej wypasano gromadnie krowy, a przy znajdujących się tu stawach były liczne stada białych gęsi. Nagle niespodziewanie na naszej drodze pojawił się jakiś mężczyzna, co przeraziło nas okropnie po tych usłyszanych opowieściach, a na dodatek było tam bardzo ciemno. Ciocia Rozalia po ukraińsku zamieniła z nim kilka słów i uspokoiła nas, że to tylko biedny pijany Ukrainiec, który nie może trafić do swojego domu.

Kolejny dzień, to wyjazd z moim kuzynem Feliksem Doroszem do pięknego Lwowa i wędrówka śladami polskości tego miasta. Tylko trzy dni w Pnikucie i tyle wrażeń! Mama była szczęśliwa, że mogła po latach zobaczyć swój Pnikut i pokazać mi  miejsce swego urodzenia, a dla mnie była to niezwykła lekcja patriotyzmu i historii rodzinnej na żywo, wpisanej zrządzeniem losu w historię Pnikuta.

Tylko trzy dni w Pnikucie, bo musiałyśmy obydwie z mamą jechać dalej, ze Lwowa przez Tarnopol, Winnicę do miejscowości Kuna,  na kolejne wyjątkowe spotkanie. Miało to być spotkanie z ludźmi zupełnie dla nas obcymi, którzy po 38 latach odszukali ciocię Rozalię w Pnikucie, a przez nią nawiązali kontakt z moją mamą i zaprosili ją do siebie pragnąc z nią się spotkać. Naszym opiekunem w czasie całonocnej podróży autobusem i naszym przewodnikiem był mój kuzyn Walerian Dorosz z Pnikuta, bo ciocia Rozalia bała się, byśmy same wyruszały w tę podróż.  Jechałyśmy na spotkanie z Rodziną Dmitryszynów  – Ukraińców, którzy w czasie wojny wypędzeni przez Niemców znaleźli się przypadkowo w Pnikucie, gdzie żona Dmitrija Dmitryszyna, Anna, urodziła dziecko  i zapragnęła je ochrzcić w kościele katolickim będąc przekonaną, że  nie uda im się przeżyć tego wygnania. Nikt z pnikuczan, do których zwróciła się z prośbą, nie chciał być chrzestnym jej dziecka.  Gdy z taką prośbą przyszła do mojej babci Marii Skrabka, to ta bogobojna kobieta stwierdziła, że nie wolno tej przysługi nikomu odmawiać i przekonała moją mamę, by zgodziła się być chrzestną dziecka obcej Ukrainki. Tak się też stało, dziecko po cichu wieczorem zostało ochrzczone w pnikuckim kościele, a na drugi dzień Niemcy pogonili Ukraińców dalej i ślad po nich zaginął. Mama była przekonana, że wszyscy zginęli w czasie tej drogi. Tymczasem, Rodzina Dmitryszynów przeżyła wojnę i nie zapomniała o mojej mamie. Kiedy dowiedział się o tym fakcie ich syn  Andriej Dmitryszyn, ten którego mama trzymała na rękach do chrztu w pnikuckim kościele, bardzo chciał ją poznać i  z nią się spotkać. Brak jest mi słów, by wyrazić wdzięczność, gościnność i życzliwość całej Rodziny Dmitryszynów, z jaką zostałyśmy przez nich przyjęte. Radość spotkania sprawiła, że nawet nasza nieznajomość języka ukraińskiego nie była przeszkodą w komunikowaniu się z nimi. Pomagała mi w tym moja biegła znajomość języka rosyjskiego. Niezwykle wymowny w swej treści był toast podczas uroczystego obiadu, wygłoszony przez Andrieja, będącego pracownikiem naukowym na Uniwersytecie w Charkowie i komunistą, na cześć swojej chrzestnej matki Stefanii. Wyraził w nim swą wielką wdzięczność dla niej i swoje głębokie przekonanie o tym, że jego chrzest w polskim kościele miał znaczący wpływ na ich ocalenie,  bo od tej pory Opatrzność czuwała nad nimi. Dziwnie zabrzmiały dla mnie te słowa  padające z ust komunisty i pomyślałam wtedy, że jest komunistą, ale chyba tak nie do końca…

Kolejne dwa dni, to miłe wizyty krewnych Dmitryszynów oraz ciekawskich sąsiadek,  a także moje spotkanie z emerytowanym nauczycielem Pawłem Archipowiczem Karpienko  (w czasie wojny w samolocie walczył nad Rybnikiem), który wraz z żoną zaprosił mnie do swojego domu.  Miałam też okazję być z nieoficjalną koleżeńską wizytą w miejscowej szkole na lekcji języka rosyjskiego i porozmawiać z nauczycielami i uczniami –   jednym słowem, wiele nieoczekiwanych dowodów sympatii i życzliwości. Kiedy nastąpił czas odjazdu, Dmitryszynowie – ludzie całkiem obcy, byli już dla nas bardzo bliscy, a kolejne spotkanie z ich córką Leną i Andriejem miało miejsce u nas w Polsce.

W kolejne odwiedziny do Pnikuta mama wybrała się z córką mojej najmłodszej siostry Barbary, ale ten wyjazd nie wywarł już na niej takiego wrażenia, jak to pierwsze spotkanie z Pnikutem po wielu latach rozłąki, które tak bardzo ożywiło jej wspomnienia i  pamiętała o nim do końca swego życia.

Bardzo ucieszyłam się, gdy przypadkowo trafiłam na stronę internetową Parafii św. Mikołaja w Pnikucie. Doznałam jednak rozczarowania czytając historię parafii, w której nawet nie wspomniano ani o Księdzu Walerianie Motyce, ani o działaniach Rozalii Dorosz w obronie kościoła, ani o postawie jej męża Kazimierza Dorosza. To między innymi skłoniło mnie do tego, by zapamiętane przeze mnie fakty, czy też informacje znane mi z opowiadań mamy i innych pnikuczan, wśród których  wychowywałam się, przekazać na stronę internetową Pnikuta. Jestem przekonana, że choć współcześni już o tych bohaterskich, jak na tamte czasy, pnikuczanach zapomnieli, to Bóg nie zapomniał i otrzymają stokroć większą zapłatę za swe czyny niż tylko ludzka pamięć.

Gratuluję Administratorowi strony Pnikut.net. pomysłu jej utworzenia, bo może stać się ona doskonałym sposobem na „ożywienie” dawnego Pnikuta. Oby tylko potomkowie tych pnikuczan, którzy już odeszli, czuli taką potrzebę, by wiedzę o swych przodkach przekazać i ocalić od zapomnienia.

2324Pnikuczanie sami poszukiwali się  i w różny sposób dowiadywali się o miejscach pobytu swych bliskich i znajomych. Moją mamę po wielu latach odszukał pan Mieczysław Kuśnierz z Pnikuta, mieszkający w Gliwicach, który kilka razy odwiedził ją wraz ze swoją żoną Janiną i najmłodszą córką. Księdza Waleriana Motykę  i Stanisława Pawłowskiego odwiedzał  Jan Gładysz z Pnikuta, mieszkający w Przemyślu na Zasaniu  wraz ze swoją siostrą Józefą Gładysz, która była również koleżanką mojej mamy.  W latach 70-tych moi rodzice sprowadzili z Pnikuta do Polski syna cioci Rozalii – Stanisława Dorosza z rodziną – żoną Wandą oraz synami: Adamem i Kazimierzem. Przez jakiś czas mieszkali w naszym domu, ale gdy Stanisław otrzymał stałą pracę jako kierowca w Rzeszowie, dostał tam też mieszkanie i zamieszkali w nim na pobyt stały. W Rzeszowie urodziła im się jeszcze córka Anna. Stanisław Dorosz zmarł w 2014 r. i jest pochowany razem ze swoją żoną, która zmarła 2 lata wcześniej, na cmentarzu komunalnym w Rzeszowie -Wilkowyi.

Ksiądz Walerian Motyka zmarł 16 stycznia 1976  roku w Radomyślu nad Sanem.  Jego grób znajduje się na miejscowym cmentarzu  tzw. Zjawieniu, obok kościółka-sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej, którego był budowniczym. Na tym samym cmentarzu jest też grób  Marii i Stanisława Pawłowskich, którzy zmarli: Stanisław – 10 lipca 1987 r., Maria – 30 maja 1988 r.

Moi rodzice, Stefania i Mieczysław Kremscy, spoczywają  na nowym cmentarzu w Lutczy.  Mama Stefania Kremska (Skrabka) przeżywszy 91 lat zmarła 2 stycznia 2010 roku. Wychowała czworo dzieci (3 córki i syna), była babcią 14 wnucząt i prababcią 8 prawnucząt. Na starym cmentarzu w Lutczy pochowany został wraz z żoną Władysław Pawłowski, który zmarł  w 1996 roku. Rozalia i Kazimierz Dorosz mają swój grób na cmentarzu w Pnikucie. Tam też znajduje się grób naszej babci Marii Skrabka, oraz zmarłego w ostatnich latach syna Rozalii – Waleriana Dorosza.

292726Uważam, że należy się też wspomnienie o drugiej siostrze mojej mamy, najstarszej z rodzeństwa – Agnieszce Skrabka, ur. w 1909 r. w Pnikucie,  która w okresie kryzysu i biedy galicyjskiej w 1928 r., w czasie  Wielkiej Emigracji, wyruszyła z Pnikuta „za chlebem” do Francji, gdzie wyszła za mąż za Francuza, założyła rodzinę i pozostała tam na zawsze. W latach siedemdziesiątych XX w., odszukała przez Polski Czerwony Krzyż moją mamę i po 47 latach siostry spotkały się.  Agnieszka przyjechała z Francji do Lutczy w 1975 roku, ale do Pnikuta bała się jechać. Agnieszka Skrabka nazwisko francuskie Agnes Gregoire, 28mieszkała w Chinon we Francji, zmarła w wieku 68 lat,  8 lipca 1977 roku  i jest pochowana na cmentarzu zachodnim w Angers. Z jej córką Anną nawiązała kontakt moja siostrzenica, która od kilku lat mieszka w Paryżu. Mnie natomiast odszukał w Rybniku wnuk cioci Rozalii, syn jej córki Genowefy, Kazimierz Dorosz, który mieszka z rodziną w Tarnowskich Górach i teraz od czasu do czasu odwiedzamy się. Jak widać, chyba oddziedziczyliśmy po swoich rodzicach potrzebę nawiązywania i podtrzymywania więzi między tymi, którzy mają swe „korzenie” w Pnikucie.

Kończąc swą wypowiedź, pragnę wyjaśnić, że napisałam powyżej o tym, czego byłam świadkiem, w czym uczestniczyłam, ale opisałam również fakty, które znam tylko z ustnych przekazów bohaterów moich wspomnień lub ich bliskich. Nie opieram swych informacji na żadnych dokumentach źródłowych, stąd mogą pojawić się w nich jakieś nieścisłości. Chciałam podzielić się tym, co utkwiło w mej pamięci, a dyktowało serce. Pozwoliłam sobie również na osobistą refleksję, by wyrazić swoje odczucia.  Dołączam zachowane w naszym rodzinnym albumie zdjęcia dawnych pnikuczan i obiecuję w miarę zdobycia innych, systematycznie je dosyłać. Pozdrawiam serdecznie twórców tej pięknej strony internetowej i życzę, by jeszcze bardziej uaktywniła się i spełniła oczekiwania Administratora.

Z poważaniem

Maria Rączka (Kremska) z Rybnika.

Mój  e-adres: mariara@poczta.onet.pl

——————————————————————

Link do Galerii zdjęć związanych z nazwiskiem Skrabka